Strona www stworzona w kreatorze WebWave.

23 lutego 2023

The Race Around Rwanda - dzień pierwszy

 

The Race Around Rwanda to był prawdziwy wyścig życia - ekstremalny, wyczerpujący i przede wszystkim niezwykle wymagający pod względem psychicznym. Był to dla mnie absolutny szczyt wyzwań, którego doświadczenia postaram się Wam opisać w kilku postach, dzień po dniu.

Dlaczego Rwanda? Myślałam, że to będzie świetna okazja, aby zacząć swoją przygodę z gravelem i przeżyć niesamowitą przygodę. Ale okazało się, że to tylko złudne wyobrażenia - na zdjęciach organizatorów wszystko wyglądało pięknie, a odcinki gravelowe wydawały się być jak z bajki. Jednak rzeczywistość była inna i doprowadzała do skrajnego wyczerpania nawet najlepszych zawodników.

Ten wyścig miał być sprawdzeniem moich możliwości po długiej przerwie. Przygotowywałam się do niego zaledwie trzy miesiące. Moim celem było go tylko ukończyć, co jak się okazało po drodze, nie należało do zadań z gatunku tych najprostszych...

 

 

Wystartowaliśmy w stolicy Rwandy, Kigali, zaraz po energetyzującym śniadaniu przygotowanym przez organizatorów, czyli o 4 rano. Stolica Rwandy leży na wysokości 1300 m n.p.m. i mam wrażenie, że to był najniżej położony punkt na całej trasie. Jest to niesamowicie ruchliwe i hałaśliwe miasto, także start we wczesnych godzinach porannych w asyście policji to był doskonały pomysł. 
Musicie wziąć też pod uwagę, że kraj ten leży blisko równika, a to sprawia, że widno jest tu zaledwie 12 h i słońce zachodzi bardzo szybko… O godzinie 18:30 jest tu już całkiem ciemno i wcale nie za ciepło. Jasno zaczyna się robić koło godziny 5:30...

 

 

Na ultra mam jedną zasadę. Nie wyrywam się. Jadę swoim tempem, co sprawia, że zawsze na początku zostaję z tyłu. Lubię to, bo dość szybko z mojej głowy wypada element rywalizacji. Ja zwyczajnie lubię jeździć sama. 

Zapierający dech w piersiach widok rozciągał się przede mną przez pierwsze około 100 km podróży -  asfaltowe drogi w Rwandzie to absolutne mistrzostwo świata! Jest to kraj, gdzie ich jakość zwala z nóg, a tylko nieliczne fragmenty z popieprzonym ruchem w okolicach miast mogą wprowadzić sporo chaosu w Wasze życie. Nic dziwnego, że to właśnie tu, w 2025 roku, odbędą się Mistrzostwa Świata w kolarstwie szosowym.

Jednakże, gdy opuściłam Kigali o piątej rano, czekało mnie jeszcze większe zaskoczenie - MASA ROWERÓW! Wszędzie same rowery, a na nich ludzie wożący towar po czubek głowy - banany, opony, worki z kawą i herbatą, a w zasadzie wszystko, co tylko popadnie. Często pchają je pod górę we dwójkę! To niesamowity widok, który towarzyszył mi przez całą podróż. W Rwandzie to właśnie rowery są najważniejszym środkiem transportu. Jednakże, to nie są takie rowery, jakie znamy z naszych codziennych przejażdżek. To stare, rozklekotane maszyny bez przerzutek, z pordzewiałymi łańcuchami i wolnobiegami. A mimo to, to właśnie na nich rwandyjscy chłopcy śmielej niż my przemierzają drogi, nie dając nam szansy na konkurencję. Zdumiewająca kondycja narodu rwandyjskiego jest godna podziwu. To tu, według mnie, należy szukać prawdziwych talentów kolarskich!

Nie można jednak ukryć, że podróż przez miasteczka Rwandy bywa wyzwaniem. Panuje tu absolutny bałagan drogowy. Przejeżdżając przez nie, trzeba mieć oczy dookoła głowy, aby uniknąć kolizji.

W tym kraju trudno znaleźć kobiety na rowerach - bezowocne poszukiwania przez tysiąc kilometrów przyniosły jedynie kilka spotkań z dziewczynami, które dojeżdżały do szkoły w okolicach stolicy. Co więcej, okazuje się, że aż 98% kobiet nigdy nie miało okazji usiąść na siodełku. Zamiast tego, widać je powoli przemieszczające się piechotą po drogach, dźwigające na swoich głowach cały swój bagaż.

 Próbowałam się po wyścigu tego nauczyć, ale chyba pod tym kątem jestem beztalenciem. ;) 

 

 

Pierwsze 100 km na szosie było niesamowite! Temperatura idealna, ani za ciepło, ani za zimno, a pojawiające się widoki o świcie były po prostu zapierające dech w piersiach. Rwanda to prawdziwy raj z mnóstwem soczystej zieleni - ta trawiasta zieleń przypominała mi tą z austriackich alp.

Niemniej jednak po około 90 km zaczęło się coś, co sprawiło, że część zawodników nie zdołała ukończyć tego wyścigu i bynajmniej nie była to trudność samej trasy (choć ta także daje tu mocno w kość). Pierwsze wioski po świcie, kiedy wstają rwandyjskie dzieci… i zaczął się psychiczny koszmar. 

Trudno opisać co tu się dzieje cały dzień, kiedy jedziecie samotnie na rowerze jako muzungu (biały człowiek), ale postaram się przybliżyć Wam te uczucia. 

Aby to zrobić trzeba sobie parę rzeczy wyjaśnić. Rwanda to kraj z zaludnieniem 452 osób na km. Dla porównania w Polsce jest to 123 osoby na km. Sprawia to, że w tym kraju nie macie żadnych szans być sami choćby na chwilę. W ciągu dnia (5-24) nie znajdziecie ani jednego takiego miejsca. Ludzie są wszędzie. Najwięcej w wioskach, ale niewiele mniej spotkacie ich po drodze. Przemieszczają się głównie pieszo, na rowerach i w bogatszych częściach kraju na motocyklach. To absolutna prawda, że zwyczajnie nie da się tu w spokoju wysikać. Nigdzie. Próbowałam. Wydawało mi się, że w końcu znalazłam odpowiednie miejsce w lesie, zdjęłam gatki i… koło mnie nagle znalazło się 5 osób. XD

Nie to jednak było najgorsze. :) 

Możecie mnie tu przeklnąć na każdy możliwy sposób, zostawiam poprawność polityczną za sobą w tym momencie, ale najgorsze w Rwandzie są dzieci… ;) Zgodzi się z tym każdy, kto w tym wyścigu wystartował. Niektórzy zawodnicy przez wszechobecny wrzask, dotyk i ciągły harmider zwyczajnie zrezygnowali z dalszej jazdy. Wyobraźcie sobie sytuację... Jedziecie na rowerze i jesteście już naprawdę bardzo zmęczeni, a dookoła Was cały czas są ludzie, dla których jesteście wioskową atrakcją. Dzieci dopadają Was z każdego domu w ilościach wręcz niespotykanych, potrafią biec za Wami czasem kilka kilometrów. Cały czas krzyczą: good morning (niezależnie od pory dnia), muzungu, give me money, what's my/your name... Wachlarz tych okrzyków jest, jak widzicie, mocno ograniczony, a Wy musicie to przetrwać dzień w dzień niemal bez przerwy. Dojazd do kolejnej wioski robi się coraz bardziej męczący, aż w końcu zaczynają Wam się wyrywać niecenzuralne słowa w waszym ojczystym języku. Na nic tłumaczenie sobie w głowie, że to nie ich wina... Zwyczajnie macie dość... Niewyobrażalnie wręcz dość. Dla mnie było to dodatkowe obciążenie, bo mam tatuaże... A to dopiero jest hit... Każdy chce dotknąć... Kilka razy ledwo uniknęłam przewrotki z tego powodu...

Właśnie w ten sposób zaczął się dla mnie pierwszy, niemal 100 km odcinek gravelowy. Niemniej jednak po kilkunastu wioskach tu dostaliśmy odrobinę oddechu. Droga wzdłuż parku Akagera była po prostu nie do opisania. To był najpiękniejszy i najwspanialszy gravel, jaki kiedykolwiek widziałam w moim życiu - tak piękny, że aż nierealny. Ta szeroka, szutrowa droga, o kolorze afrykańskiej ziemi, wydawała się jak z filmu. W tamtym momencie, przyszło mi na myśl, że to z pewnością najlepszy wyścig w moim życiu. No cóż... Kolejne odcinki zaczęły to uczucie boleśnie zabijać... 

 

 

Po przejechaniu pierwszego etapu gravelowego, znalazłam się na punkcie kontrolnym CP1, nad oszałamiającym jeziorem Muhazi. Tam uświadomiłam sobie, jak wyjątkowo zielona i żyzna jest ziemia w Rwandzie. Spędziłam miło pół godziny, najadłam się i zdobyłam pierwsze trofeum - breloczek ze słoniem, który towarzyszył mi aż do mety, przypięty do podsiodłówki. Następnie, po krótkiej wycieczce szosowej, cały czas otoczona przez Rwandyjczyków na rowerach, ruszyłam na drugi odcinek gravelowy, prowadzący wzdłuż tego pięknego jeziora. Tam ujrzałam zapierający dech w piersiach zachód słońca, który w centralnej Afryce należy po prostu zobaczyć... Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego, co tam się dzieje z światłem... Ten moment trwa zaledwie 10-15 minut i przemija w mgnieniu oka, zostawiając po sobie egipskie ciemności..

 

 

Odcinek specjalny nad jeziorem Muhazi zaczął się łagodnie, ale już wkrótce ujawnił swoje prawdziwe oblicze i pokazał, co jeszcze czeka mnie w tej niezwykle trudnej wyścigowej przygodzie. Piękna, szutrowa droga zamieniała się w single tracki, pojawiły się też pierwsze klasyczne rwandyjskie mosty, przez które nawet organizatorzy nie polecają jazdy. W ciemnościach pojawiają się Wam one dość niespodziewanie, więc szybka jazda po prostu nie wchodzi w grę... Pokonywanie tych mostków to prawdziwe wyzwanie, szczególnie po deszczu, kiedy drewno robi się śliskie jak mydło...

 

 

Tym razem ten odcinek to był jedynie "zaledwie" 35 kilometrów, ale w absolutnych ciemnościach musiałam ciągnąć ten diabelny rower z uporem maniaka. A jeśli dodacie do tego jeszcze dzieci wybiegające zza każdego krzaka, to otrzymacie pełny obraz sytuacji.

W końcu pojawił się asfalt, a mój rower zaczął już wydawać niepokojące dźwięki - afrykański piach wnikał dosłownie wszędzie.

No nic... Wypiłam colę (kolejna ciekawostka: zapomnijcie o czymkolwiek z lodówki) i pojechałam dalej... Około 21:00 zaczął się dla mnie pierwszy z mozolnych podjazdów na tym wyścigu... W oddali widziałam zapory, wiedziałam że jadę przez piękny teren. Nie było mi go dane jednak zobaczyć i chyba właśnie dlatego (oraz przez zaczepiających mnie pijanych ludzi) na 274 km tej trasy oraz przed kolejnym długim odcinkiem terenowym postanowiłam odpocząć. Zdałam sobie sprawę, że przyjechałam Rwandę zobaczyć... Zatrzymałam się w górach, w miejscowości Byumba, położonej na 2200 m n.p.m, by za 4 h rozpocząć dalszą podróż.

Z samego rana zdałam sobie w 100% sprawę z tego, że The Race Around Rwanda nie będzie kaszka z mleczkiem...

 

 

 

 

Podobne artykuły

Podpowiedź:

Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium

Ty też bez problemu stworzysz stronę dla siebie. Zacznij już dzisiaj.