Strona www stworzona w kreatorze WebWave.
Nie opatrzę Wam tego wpisu wieloma zdjęciami. Pierwszy raz pojechałam się ścigać tak całkiem na serio. Zdjęć niemal nie mam. 🙂 Postaram się Wam jednak opisać emocje, które mną targały przez całą tą trasę. Trasa zaś to była niezwykła. Liczby wyglądają imponująco. 1014.5 km i niemal 27000 m w górę to niemało. Można się przestraszyć. 🙂 Dokładnie to uczucie dotknęło mnie na starcie. Strach. Jedna mała Ala i same chłopy. Pomyślałam sobie: Rany Julek, co ja tu robię. Uwierzcie mi, że większość tych facetów myślała o mnie to samo, o czym przekonałam się już pierwszej nocy. 😉 Kiedy ruszałam organizatorzy wołali za mną: Go Alina! To było niezwykle fajne i uświadomiło mi jak ważne jest dla nich, by kobiety startowały w takich wyzwaniach. Oni doskonale wiedzą, że nie jesteśmy słabe, że potrafimy wytrzymać czasem więcej niż mężczyźni. W światowym ultra nie ma kategoryzowania na kobiety i mężczyzn. Nie ma, bo nie trzeba nas dzielić. Ale fakt, że startuje nas tam mała garstka sprawia, że jesteśmy mocno dopingowane.
No to siup. Wystartowaliśmy punktualnie o 21:00 22 sierpnia z miejscowości Llanca w pónocno zachodniej granicy. Llanca jak każda nadmorska miejscowość jest pełna turystów. Dla mnie nic specjalnego, my przed startem mieszkaliśmy w Figueres 20 km dalej i gorąco wam polecam tą miejscowość. Miasto Salvadora Dalego, z jego odlotowym muzeum i knajpą El Raco, gdzie jadłam chyba najlepsze mule w życiu. Niestety zaraz po starcie zaczęły się moje problemy. Wszyscy mi uciekali. Wydawało mi się, że zostałam na szarym końcu. Wiał taki wiatr, że przy moich 56 kg wagi i lekkim rowerze z kołami na stożkach miotało mną jak szatan. Były momenty, gdzie ciężko było mi się na rowerze utrzymać. W przypadku wiatru nie wygram z cięższymi chłopakami. Nie mam na to żadnych szans. Do tego ciężka droga, wąska, bez barierek… no pięknie, pomyślałam. No idiotka… Po coś Ty się tu pchała… Jednak im bardziej przemieszczałam się w głąb lądu, tym mniej wiało i zaczęła się zabawa. Pierwsze przełęcze nie były trudne ani wysokie (Col du Frare, Col du Beliteres, Col du Llaastera itp). Na pierwszych 60-80 km zgubiłam jednak bluzę merino. Jedyną ciepłą rzecz, którą miałam ze sobą… To niestety odbiło się na mojej późniejszej jeździe znacząco. Kto by się spodziewał, ze temperatura w tych górach spadnie do 6-7 stopni. Ale o tym później. Ważne, że bluza ratowała innego zawodnika (Pavla z numerem 14), który jest absolutnie cudownym człowiekiem. Zebrał ją z asfaltu i dowiózł do mety 😀 Sam potwierdził, że się bardzo przydała. 😀 Ja się nie dziwię. 😀 Brak tej bluzy sprawił, że dojechałam troszkę później niż planowałam. 🙂
Pierwszej nocy cały czas mijaliśmy się z chłopakami. Raz oni mnie, raz ja ich. na wjazdach wyraźnie dawałam sobie radę całkiem przyzwoicie i wyprzedzałam żwawo. Był to całkiem fajny etap, bo nie czułam się w tych górach osamotniona. Kiedy cały cały czas na podjazdach widzicie migające światełka, to jednak dodaje troszkę otuchy. Tej nocy też przekonałam się co znaczy być jedyną kobietą na wyścigu. Nie zrozumcie mnie źle, ale proponowanie koła lasce na wyścigu self-supported jest troszkę niefajne… Mocno się uniosłam honorem i zostawiłam tych panów w tyle. 😉 Tej nocy było cieplutko i milutko… a ja dalej myślałam, że jadę na szarym końcu…
Nastał świt, podjazdy stawały się coraz dłuższe i cięższe. Oznaka wjazdu w coraz wyższe góry. Tu już wiadomo było, że to nie przelewki. Jednak cały czas przyjemne max 9%. To do zniesienia. Jedziecie wolno, noga za nogą, oszczędzacie energię. Przez cały dzień czułam się dobrze, robiłam mało postojów, zawsze pamiętając, by na przełęczach ubierać się ciepło do zjazdów. Tu nawet w słoneczne dni bez kurtki przeciwwiatrowej zjazdów nie polecam. Trener (Radosław Rogóż) także uczulał mnie na to mocno i miał rację. Nie można doprowadzić do wychłodzenia organizmu, bo następny podjazd będzie początkowo koszmarem na takim zmęczeniu. Warto sobie uświadomić, że na tym wyścigu nie było odcinków płaskich. Z tej pierwszej części najpiękniejsza była przełęcz Col du Pailheres. Tu zobaczyłam pierwszą krowę luzem i śledził mnie cały czas wóz mediów (co było lekko stresujące). Podjazd i zjazd, zaraz następny podjazd i zjazd. I tak w kółko. Tak dojechałam do Tarascon, miasta, gdzie miałam zrobić zakupy po 290 km trasy. Nic z tego. To Francja. Warto sobie uświadomić, że tu nic nie kupicie w niedzielę, wszystko jest zamknięte. Dodatkowo zaopatrzycie się tylko w miasteczkach. Na wsiach nie ma nic. To nie Polska, gdzie Żabka czy Orlen są do spotkania wszędzie niemal. Tu bywałych odcinki 150 km bez dostępu do wody pitnej. Pierwszą colę wypiłam na 293 km. Zapamiętałam, bo restauracja była zamknięta, ale ludzie się nade mną dosłownie zlitowali i colę sprzedali. 😀 Zaletą wiosek w Pirenejach (jeśli macie je po drodze) są źródełka z wodą. Są niemal wszędzie gdzie pojawiają się domy. To pomaga, bo bez jedzenia da się wytrzymać. Miałam żele energetyczne i żelki. Na tym ujedziecie, bez wody nie. Bardzo mocno trzeba pilnować więc tego, by bidony były zawsze pełne. Dodatkowo miałam w zapasie gumowe bidony dla biegaczy (mega dobra sprawa), więc wody na długich podjazdach mi nie brakowało. Na tym także polega trudność tego wyzwania, na dobrym przygotowaniu na trudne warunki. W Tarascon jednak udało mi się zjeść pizzę w lokalu pizza na telefon (restauracje we Francji także czynne są w specyficznych godzinach: od 19:00, wcześniej zapomnijcie o luksusie obiadu). Tam też spotkałam organizatorów. Byli święcie przekonani, ze będę tam odpoczywać, ale nie… pojechałam dalej. Miałam bivy, śpiwór… Byli lekko zdziwieni… 😀 Cztery dni później dowiedziałam się dlaczego… Wjeżdżałam na wieczór do parku narodowego pełnego niedźwiedzi. 😀 Czasem lepiej nie wiedzieć, bo tym sposobem o 21 z minutami dojechałam do Aulus-les-Bains. I padłam dosłownie, bo okazało się, że druga noc zapowiada się na mega zimną. Zjazd miałam już przy 6 stopniach. Zero hotelu (wszystko już zamknięte). 6 stopni i bivy…. zero bluzy…. hmmmm…. mało fajnie… Zaczęłam się rozkładać na trawie, jednak podjechał do mnie gość na rowerku. Okazało się, ze to człowiek, z którym rozmawiałam wcześniej w oberży apropos noclegu. Szukał mnie. Dostałam nocleg na składanym łóżku koło kibelka. 😀 Niczego więcej nie było mi trzeba! Francuzi górscy są turbo miłymi ludźmi. Dostałam dodatkowo ciepłą herbatkę i siup: wskoczyłam do śpiworka na 3 h. O godzinie 1:30 trzeba było ruszać dalej. I znów kolejna przełęcz. Tym razem zjazd koszmarny. Droga szeroka i co z tego… Francuzi mają straszny zwyczaj rozsypywania na wszędzie drobnych kamyczków (gravellies). Nie jest to specjalnie sympatyczne, o gładkim zjeździe na większości tych dróg nie ma mowy… Można się wykończyć psychicznie na tej drobnicy. Pomijam fakt, że w ultra zjazdy w pewnym momencie po prostu przestają być odpoczynkiem. Ciało jest zmęczone i wymagają one naprawdę ogromnej uwagi. Łatwo o błąd, który może skutkować poważnymi konsekwencjami. Do tego drogi w Pirenejach w większości są bez jakichkolwiek barierek. To budzi respekt i spowalnia…
Niestety następny nocny etap to był mały koszmar… Droga biegła stroma i wąska przez maleńkie wioski w górach. Takich nie lubię najbardziej. Ciemno, wąsko, stromo, po prostu niebezpiecznie nawet w dzień, a co dopiero nocą. Ciągnęło się to niemiłosiernie. Klęłam i wyłam z bezsilności. Ale „noga za nogą, noga za nogą” i opuściłam to niefajnie miejsce. Nad ranem zaczęła się całkiem przyjemna część trasy, temperatura zaczęła się podnosić. Okazało się jednak, że niecałe 3 h snu po 27 h ostrej jazdy to było dla mnie ciut za mało. Jak niebezpieczne to może być okazało się przed 6 rano. Zasnęłam za kierownicą… Całe szczęście na pustej drodze, przy braku ruchu. Upadłam, ale nic się strasznego nie stało. Grzecznie wzięłam rowerek, siadłam pod jakimś budynkiem i dospałam te brakujące mi pół godzinki. Dalej szło nawet gładko. Miłe przełęcze, nie za wysokie, aż moim oczom ukazał się wjazd na Col du Bales. O w mordeczkę, pomyślałam. Toż tędy zaraz poleci przecież Le Tour do France! 19 km spektakularnego podjazdu zrobiłam sprawnie, zachwycając się każdym widokiem. A było czym, oj było. 🙂 Mimo zmęczenia naprawdę doceniacie takie prezenty. Dodajcie sobie do tego setki krów i urocze zapaszki. 😀 Takie właśnie są Pireneje. Piękne i pachnące kupą. 😀 I tak cały czas…. Wjazd, zjazd, napełnianie bidonów, wjazd, zjazd, napełnianie bidonów, wjazd, zjazd… Niekończące się przełęcze… Col du Peyresourde, Col du Val Lauron…. Pireneje Wysokie są spektakularne… O godzinie 18:00 stwierdziłam, że czas na odpoczynek w ludzkich warunkach i godne żarcie. Nie zastanawiając się długo wzięłam chyba ostatni pokój w hotelu w Saint-Lary Soulan. Najadłam się, przekimałam 4 h (nauczona poprzednią drzemką) i koło 24 w nocy pocisnęłam dalej. Przełęczy Col du Ancizan nie było mi dane zobaczyć, podobnie jak wjazdu na Col du Tourmalet…. ale…. na samym szczycie Tourmalet dopadł mnie znienacka najpięknieszy wschód słońca w moim życiu… Trudno opisać, co czuje człowiek, który na bardzo trudnym wyścigu dostaje taki prezent od losu… zatrzymałam się, nacieszyłam tym, zrobiłam zdjęcie i… zmarzłam. 😀
Przede mną był piękny zjazd do Luz-Saint Sauver… Piękny ale zimny i wolny przez to. Dodajcie sobie do tego stado owiec po drodze i macie perfekcyjny obraz tego, co jest standardem w tych górach. 😀 Stado owiec samochodu nie przepuści (Francuzi o tym wiedzą), dlatego zostałam przez auto przepuszczona, wryłam się w stado cudnych, śmierdzących zwierzaków i torowałam drogę wszystkim za mną. Ciekawe przeżycie, nie powiem. 😀 Zostałam za to mile otrąbiona, pozdrowiona i pojechałam dalej. 😀 Na dole ogrzewanie kawą i croisantem, a potem ciach na Luz Ardiden! I ciach, kolejny prezent od losu! Widziałam tu prawdziwego świstaka, a po zjeździe do sporej miejscowości zastałam pierwszy otwarty sklep spożywczy na mojej drodze! Nakupiłam tyle żelków, ile zmieściłam! Niektórym to wydaje się być śmieszne ale mnie na podjazdach te żelki ratują i dodają animuszu. Pochłaniam żelki w ilościach hurtowych, szczególnie te kwaśne. 😀 Kolejna przełęcz, Col du Spadelles mnie osobiście wykończyła psychicznie. Wąsko, stromo, brak dostępu do wody pitnej (dzięki mężowi miałam zapakowane tabletki do uzdatniania wody i naprawdę się przydały), upał niemiłosierny… po naprawdę trudnym zjeździe usiadłam i niemal zapłakałam. Trudno było mi się zebrać na następną… no ale na takim zadupiu bez wody nie można zostać… Pocisnęłam więc historyczną dla Tour de France Col du Soulor (jak oni tam w 1910 roku bez tych przerzutek wjeżdżali to ja nie wiem… makabra jakaś), następną Col du Aubisque (polecam na zmęczeniu jechać obok kilkusetmetrowych przepaści) i totalnie wykończona dojechałam do urokliwego miasteczka Laruns gdzie spotkałam Leo z nr 42. Razem zjedliśmy obiad w przemiłej restauracji (gdzie o dziwo mnie wpuścili, chociaż nie byłam pierwszej świeżości – we Francji to nie takie oczywiste niestety, często zawodnicy byli z knajp wypraszani). Była godzina 19:00… Leo szukał hotelu na 2-3 h, było tam z tym ciężko bardzo (Francja, góry, sierpień = masa ludzi), ja na spokojnie dojadłam zastanawiając się co robić. Decyzja była ciężka (dupa już w opłakanym stanie), ale mogła być tylko jedna: nie śpię już, cisnę do mety. I była to dobra decyzja. Po kolejnych trzech przełęczach zrobionych nocą (Col du Marie-Blanque, Col du Ichere i Col du Pierre Saint-Martin) zdobyłam nad zawodnikami za mną 50 km przewagi. Dało mi spokojnie dojechać do mety na 17 miejscu, choć kryzys nad ranem miałam wielki. Przemarzłam na wskroś, chciałam wyprzedzić trzech kolejnych panów, ale się poddałam z powodu zimna… Miałam szansę, ale jej nie wykorzystałam… Do tej pory jestem o to zła na siebie. Pozwoliłam sobie na słabość… To się więcej nie powtórzy. 😀 Podczas, gdy panowie spali smacznie w miejscowości, której nazwy nie pamiętam, ja zamiast pocisnąć na kolejną przełęcz i się ogrzać na podjeździe, wyciągnęłam śpiworek i ogrzewałam się w śpiworku. No głupie to było jak cholera… Ale było, minęło… Brak tej bluzy dawał mi się we znaki przez cały wyścig. Nie było łatwym robić zjazdy nocą w tak niskich temperaturach posiadając tylko przeciwiatrówkę…
Ostatni dzień zaczął się pięknymi przełęczami Col du Lazar i czymś niebotycznie pięknym, czyli Col du Larrau. Na pierwszej pozwoliłam sobie na 10 minutowy power nap i zostałam… polizana i obudzona przez krowę… No przeżycie, że ja pitolę…. Dla krowy byłam po prostu wystarczająco słona najwidoczniej… 😀 Niestety to co się wydarzyło później fajne nie było…. Kolejna przełęcz to podjazd 13% w upale. Zawodnicy nie ukrywają, ze część wchodzili i ja także 3 km zrobiłam na nogach…. MA SA KRA…. dalej lepiej nie było… Pireneje Atlantyckie wysokie nie są, ale ja się nie dziwię, że profesjonaliści to tam właśnie szlifują technikę. Dostawałam od nich brawa… Panowie mnie gorąco pozdrawiali, pani nie spotkałam żadnej niestety… Wąsko, bardzo stromo (momentami ponad 20%), pełno wypasanych zwierząt. Zastanawiałam się już momentami w jakim stanie ja mam klocki, bo hamulce przegrzać tam łatwo w cholerkę). Ale nic to… przeżyłam… za sobą miałam ostatnią wielką górę i 120 km do mety…
Pierwsza malutka przełęcz i radość. Łagodna i milusia. Gdyby nie rany na tyłku to byłaby pełnia szczęścia. Druga podobnie… i na koniec dostałam po mordzie zwyczajnie. Nie chcę pamiętać tego ostatniego wieczoru. Jazda po ćmoku na to paskudne wzgórze przed Irun po czymś w lesie co trudno nazwać asfaltem (to był taki luźno wylany beton), momentami ponad 20 %, kiedy już po prostu miałam dość… to było za dużo. W tym miejscu gubią się też GPS-y, jest z tego znane, jak się okazało. Ale doczłapałam do wieży Jaizkibel! Jak doczłapałam, tak doczłapałam, ale doczłapałam! Został 16 kilometrowy zjazd do San Sebastian, przejazd przez miasto, meta i niesamowite szczęście i ulga, że to już koniec…
Na mecie po 3 w nocy czekał na mnie Marek z pinchos, cydrem i jednorożcem Alusią… Lepszego powitania nie mogłam sobie wyobrazić…. Uwierzcie mi, siedząc na ziemi w San Sebastian to wszystko smakowało mi najbardziej na świecie… Przejechałam na tej trasie 40 przełęczy cięgiem… Dalej mi się to w głowie nie mieści… 🙂
Trochę liczb: 1014.3 km, 26 700 m w górę, 40 przełęczy, 102 h brutto + jeden zgon na mecie po cydrze… 😉
PODOBNE ARTYKUŁY
Podpowiedź:
Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium